Ostatnimi czasami bardzo dużą ilość czasu spędziłam na refleksjach dotyczących samej ciąży, jak i dotykających jej zabobonów. Później również na temat samego poronienia. Często spotykamy się ze zdaniami: „O wczesnej ciąży się nie mówi, bo nigdy nic nie wiadomo...", „Poczekaj do drugiego trymestru i wtedy wszystkim powiesz", „Nie ciesz się tak to dopiero początek.", „Uważaj! Przecież już raz poroniłaś". Wszystko byłoby piękne, gdyby nie fakt, że utrzymywanie wieści o nowym życiu nie byłoby takie trudne, przecież ciąża to jedno z najpiękniejszych wydarzeń w życiu kobiety! Przynajmniej we większości przypadków. Z jednej strony to cudowny czas a z drugiej przyszła mama staje się kłębkiem skrajnych emocji. Cieszy się z poczęcia dzieciątka, z drugiej obarczona jest strachem o przebieg ciąży, zdrowie swoje oraz maleństwa a z trzeciej jeszcze czuje się za nie ogromnie odpowiedzialna. W tym przypadku milczenie i trzymanie ciąży w ukryciu staje się jeszcze trudniejsze, ponieważ w głowie przyszłej mamy kotłuje się zatrważająca ilość pytań, szczególnie w jej pierwszych tygodniach. Decyzja tak naprawdę należy do nas i naszego partnera. Mówić, czy nie mówić? Jak mówić to kiedy? Jak powiemy, to możemy zapeszyć!.. A co jeśli powiemy o ciąży i poronimy? A jeśli nie powiemy i poronimy? ... Powodów, aby nie mówić jest wiele. I tak właściwie reasumując wszystko, boimy się mówić o początku ciąży innym, ponieważ boimy się osądzania w chwili, gdy nie będzie nam dane jej donosić do samego końca? Wydaje mi się, że jako kobiety wstydzimy się i boimy osądzania. Boimy się, że ktoś w całej tej tragedii obarczał nas będzie winą, niezrozumieniem lub będzie zniesmaczony, że poruszamy w ogóle ten temat.
W naszej kulturze bardzo często łączymy kobiecość z macierzyństwem. Myślę jednak, że w głównej mierze właśnie to ma duży wpływ na naszą decyzję o poinformowaniu innych o wspaniałej nowinie. Bo co jeśli się nie uda? Będziemy skazane na niezręczne sytuacje i wzrok litości?
Nasza historia
Nawet nie wiem, od czego zacząć. Jak klasyk mówi najlepiej od początku, tak więc też zrobię. Więc chce powiedzieć przede wszystkim, że nie jestem lekarzem, psychologiem, terapeutą też nie, nie chce Was pouczać, umoralniać i się wymądrzać. Jestem po prostu kobietą, jestem jedną z Was! I również teraz, chociaż na moment chciałabym stać się Waszą koleżanką, przyjaciółką i podzielić się z Wami moją historią. Moimi przeżyciami, emocjami, spostrzeżeniami i być może małymi radami i sposobami, które w jakiś sposób pomogły mi przez to wszystko przejść. Chciałabym Wam dać kawałek tego, czego sama skrupulatnie szukałam na różnych forach w internecie.
Kiedy strata upragnionego dziecka dotknęła i mnie zaczęłam zastanawiać się, jak wiele z nas przez to przechodzi i przechodziło. Czy osoby, które znam lub te, które mijam na ulicy, też borykały się z tym cierpieniem? Czy może również, ktoś z najbliższego otoczenia musiał zmierzyć się z tym samym? Pewnie pomyślicie „Ale przecież to jest nieistotne". Tak, pewnie tak... ale tylko po części, bo świadczy to o tym, że boimy się o tym mówić. Otacza nas strach przed brakiem zrozumienia?
Wszystko to prawda i mamy do tego pełne prawo i każdy ten aspekt jest powodem, aby milczeć. Nasuwa się jednak pytanie, czy czasami nie byłoby nam po prostu łatwiej, pewniej przez to przejść wiedząc, że obok jest ktoś, kogo to też dotknęło. Ktoś, kto będzie w stanie nam jakoś pomóc, wesprzeć lub po prostu osobę, która nas wysłucha i zrozumie jak nikt inny. Powiem szczerze, że mi bardzo brakowało takiego miejsca, osoby gdzie odnajdę wszystkie odpowiedzi na moje pytania, których była cała masa. Nie mówię tutaj o moim ukochanym, który mimo cierpienia stanął na wysokości zadania i zawsze był, rozumiał, trzymał za rękę, ale chodzi tu o kobiecą solidarność. Bo kto zrozumie lepiej niż kobieta drugą kobietę? Tym bardziej tą znajdująca się w podobnej sytuacji.
Bardzo, wręcz cholernie bałam się tego, co mnie czeka. Nie wiedziałam czego tak naprawdę się spodziewać, ile to trwa, czy bardzo boli, jakie leki kobiety przyjmowały i jakie były ich skutki uboczne i wreszcie jak przez to wszystko przejść i nie zostać przy tym emocjonalnym i fizycznym wrakiem człowieka. Wiem, że każda z nas jest inna, każda różni się charakterem, progiem bólu, ale mimo wszystko fajnie w tej całej sytuacji czuć, że nie jest się samemu. Mieć świadomość, że jest ktoś, kto mimo tego samego bólu wyciąga do Ciebie rękę i wzajemnie ciągnięcie się ku górze, aby razem dać radę! i przejść przez to wszystko!
Moją (NASZĄ) ciążę donosiłam do początku 3 miesiąca. O moim poronieniu dowiedziałam się na zwykłej rutynowej kontroli ginekologicznej. Badanie ultrasonograficzne (moje pierwsze przez powłoki brzuszne!) zobrazowało zatrzymanie akcji serca u naszego maleństwa, mimo iż 3 tygodnie wcześniej wszystko było w jak najlepszym porządku. Moje poronienie było poronieniem zatrzymanym. Przed wizytą nie czułam żadnych niepokojących objawów. Nie miałam żadnych upławów, krwawień, nie było również skurczy ani przewlekłych bóli krzyża. Nic, co mogłoby dać mi powód do niepokoju. I tak naprawdę nadal nie wiem, dlaczego tak się stało? Wada genetyczna, za słabe serduszko... mogę jedynie tylko tak gdybać i dumać. Jedno jest pewne, że to pytanie na pewno niejednokrotnie będzie zaprzątało moją głowę i będzie wracało do mnie jak bumerang.
Zdaję sobie sprawę, że sam „proces" ronienia tutaj w Szwajcarii może się różnić od tego w Polsce, chociaż wiem, iż coraz częściej kobieta ma prawo decydować, czy chce ronić w domu czy też w szpitalu. Wszystko ma swoje plusy i minusy. W Szwajcarii ginekolodzy zalecają ( zależnie od zaawansowania ciąży) ronienie naturalne lub wspomagane farmakologicznie bez ingerencji chirurgicznej. Nie chcą po prostu niepotrzebnie ingerować w nasze ciało, wtedy kiedy istnieje szansa, że nasz organizm będzie w stanie „oczyścić" się samodzielnie. Taką też podjęliśmy z partnerem i moją Panią ginekolog decyzję. Nie zdecydowaliśmy się na zabieg ani pobyt w szpitalu dając sobie szansę na naturalny przebieg całego procesu w naszych czterech kątach.
Pierwszy tydzień (6 dni) był tak naprawdę ciągłym „oczekiwaniem" na reakcję organizmu, ponieważ on w dalszym ciągu czuł się w ciąży, ze względu na wysoki poziom hormonów. Tak naprawdę w pierwszym tygodniu czekałam na jakiekolwiek objawy rozpoczynającego się poronienia. To był niezwykle trudny czas, pod względem emocjonalnym. Życie ze świadomością utraconego dziecka, które w dalszym ciągu jest w nas. Jest w dalszym ciągu z nami. Serce pod sercem.
Moje ronienie rozpoczęło się dość późno, bo jakiekolwiek zmiany w organizmie zauważyłam dopiero po sześciu dniach od ostatniej wizyty kontrolnej. Pierwszą oznaką były lekkie brunatne plamienia i z tego, co wiem, pojawiają się one u większości kobiet. Trwały one dwa dni, stopniowo zwiększając swoją objętość, mimo wszystko nie towarzyszył im ból fizyczny, bo o tym psychicznym nie muszę chyba wspominać. Trzeciego dnia zaczęło się „poronienie właściwe" z czego na początku nie zdawałam sobie sprawy. Wieczór jak każdy inny, wieczorna pielęgnacja i szykowanie się do snu. Już kładąc się do łóżka, zaczęłam czuć lekki ból w dolnej części pleców oraz niewielkie ciągnięcie w podbrzuszu. Mimo wszystko próbowałam zasnąć, na próżno. Wszystko narastało z każdą godziną z podwójną mocą do takiego stopnia, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie wiedziałam najzwyczajniej w świecie, co się dzieje ze mną i moim ciałem, nie byłam na to przygotowana. Zdawałam sobie sprawę, że będą towarzyszyły mi skurcze, że będę czuła dyskomfort i ból, ale nie w taki sposób i nie o takim nasileniu. Jedno jest pewne, tę noc zapamiętam do końca życia. Nie chcę pisać tutaj nie wiadomo jak drastycznych szczegółów. Ronienie trwało całą noc. Skurcze następowały po sobie, prawie że ciągiem. Z reguły jestem osobą odporną na ból, ale powiem Wam, że tym razem wymiękłam. Płakałam, wyzywałam, zwijałam się w kłębek, próbowałam brać prysznic, drapać ścianę, chodzić, uciskać brzuch... robiłam to wszystko bezwarunkowo by chociaż na chwilę sobie ulżyć zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Dodając do tego moją dumę i troskę pozamykałam wszystkie drzwi tak, ażeby mój partner nic nie słyszał i wiecie co, do dzisiaj nie potrafię pojąć, dlaczego go zwyczajnie nie obudziłam. Nie wiem, czy nie chciałam, aby widział jak cierpię, nie chciałam wzbudzić w nim bezradności i niemocy... Nie mam pojęcia, ale gdy obudził się w środku nocy, było mu przykro, że nie chciałam, by był przy mnie. Tej nocy nie zmrużyłam oka. Rano czekała mnie wizyta u mojej ginekolog. Byłam zmęczona, wyczerpana i tylko prosiłam T. aby odmówił tą wizytę i żeby to wszystko już się skończyło. Mój ukochany jest jednak na tyle rezolutny, że mnie nie posłuchał, bo wie jak ważne w tym czasie są wizyty kontrolne, aby nie doprowadzić do zakażeń i rozmaitych infekcji organizmu. Wizyta przebiegła szybko. Obowiązkowo zostało przeprowadzone USG, pobrano mi krew i zapisano CYTOTEC, czyli lek wywołujący i wspomagający dalsze skurcze. Dawkowanie 5 dni 3 razy dziennie, plus tabletki przeciwbólowe. Jestem osobą drobną, która unika lekarstw jak ognia i połączenie tych dwóch tabletek było dla mnie wręcz „odjazdowe". Serce waliło mi jak młot, miałam duszności, kręciło mi się w głowie więc, tabletki przeciwbólowe poszły w odstawkę. Wracając do CYTOTECU lek wywołuje silne skurcze, ale są one do zniesienia nawet bez środków łagodzących ból. Wydaje mi się to również kwestią przyzwyczajenia organizmu do „tego rodzaju wysiłku". Wszystko to trwało około tygodnia. Po CYTOTECU jedynym skutkiem ubocznym, jaki doświadczyłam była wysypka. Czułam się jak nastolatka, a nawet i wtedy nie byłam tak bogato obsypana na całej twarzy i dekolcie. Kolejna wizyta kontrolna miała miejsce po około 4 tygodniach, z racji tego, że jama macicy nie oczyściła się jeszcze na 100 procent, czekała mnie kolejna kontrola po następnej miesiączce. Kolejna wizyta kontrolna, kolejne USG, kolejna miesiączka i oczyściło się wszystko samoistnie bez interwencji chirurgicznej.
WRACAJĄC DO POCZĄTKU
Opisałam Wam pokrótce moją historię nie po to, aby Was wystraszyć, ale by Wam zobrazować to, czego możecie się spodziewać. Ja sama szukając informacji w internecie, oczekiwałam tylko i włącznie prawdy. Chciałam wiedzieć co jest w tej sytuacji "normalne". a co powinno wzbudzić moją czujność. Jedno jest pewne, skoro ja zdołałam to znieść i miliony innych kobiet, to i Ty też jesteś w stanie ! Jeśli trafią tu również inne kobiety po stracie, to chce Wam tylko powiedzieć, że jesteśmy cholernie silne! I to nie prawda, że przez poronienie jesteśmy " mniej kobietami". Nie prawdą jest również to, że nie możemy mówić o naszych dzieciach. To, że odeszły nie oznacza, że ich nigdy nie było. Mamy prawo dzielić się między sobą smutkiem, obawami, cierpieniem, a nawet ciszą. Jesteśmy dla siebie nawzajem największym wsparciem. W moim otoczeniu jest również kobieta, która straciła swoją ciążę i wiecie co, bardzo często rozumiemy się nawet bez słów. Często mimo odległości 1400 km, wspólne rozmowy są na wagę złota i czuję się jakby była tuż obok. Czuję, że ktoś mnie rozumie i wie, o czym mówię. Mimo to, że nasze przypadki są zupełnie inne, to jednak dotyczą tej samej tragedii i tego samego bólu. Obie nosiłyśmy pod sercem drugie serce i obie musiałyśmy się pogodzić również z jego ciszą. Pogodzić to chyba nie do końca odpowiednie słowo, ponieważ tak jak wcześniej mówiłam, to wszystko wraca niczym bumerang.
WAŻNE
- Bardzo ważne jest, aby nie lekceważyć kontroli ginekologicznych w czasie, a także po poronieniu! Pozostałości w jamie macicy mogą prowadzić do infekcji i zakażeń organizmu,
- uważajmy na gorące kąpiele, które dają ukojenie podczas skurczy, ale prowadzić mogą do krwotoków!,
- oszczędzaj się, zwolnij obroty, nie dźwigaj i dużo odpoczywaj,
- nie bójmy się mówić i prosić o radę czy pomoc!
- ból fizyczny jesteśmy w stanie znieść, mimo iż początki bywają naprawdę trudne,
- bądźmy wyrozumiałe w tym czasie dla samych siebie! Pozwól sobie na płacz, krzyk i przeżycie straty po swojemu!,
- NIE DAJ SOBIE WMÓWIĆ, ŻE TO NIE BYŁO DZIECKO, A TY NIE BYŁAŚ MATKĄ! TO TY DECYDUJESZ O TYM, CO CZUJESZ...! I NIKT NIE MA PRAWA CI TEGO ZABRONIĆ!!!
- znajdź siłę w sobie! Nie poddawaj się, walcz o siebie!
- nie obwiniaj się! To nie jest Twoja wina,
- uwierz w siebie i daj sobie szansę na poczęcie kolejnego dzidziusia w przyszłości.
Na sam koniec chciałabym podkreślić, że piszę tylko o swoich doświadczeniach i informacjach, jakie udzielała mi moja Pani doktor. To bardzo indywidualny i osobisty post, ale czułam silną potrzebę, aby się z Wami o tym podzielić. Nie chciałabym, by moja sytuacja i to, co przeszłam, było po prostu kolejnym przypadkiem, a wręcz przeciwnie. Być może to, co przeżyłam może stać się wsparciem i siłą dla kobiet, które kiedyś będą musiały się z tym zmierzyć. Rzecz jasna nie życzę tego nikomu, nawet najgorszemu wrogowi.
Byłabym bardzo wdzięczna, jeżeli zostawicie po sobie jakikolwiek ślad w postaci komentarzy. Nie ważne czy anonimowy, czy też nie, ale chciałabym wiedzieć co myślicie o temacie, który dziś poruszyłam. Czy warto o nim mówić? Czy jesteście lub byłyście w podobnej sytuacji? Może macie jakieś swoje rady, spostrzeżenia. Jeśli jesteś mężczyzną, Twoje zdanie jest równie ważne! :)
Ps. Kochana jesteśmy w tym razem! Pamiętaj Ty i, Ty i Ty też, nie jesteście same. Jest nas wiele i jako kobiety powinnyśmy się wspierać. I kochana pamiętaj:
"Dziecko nie umiera, ono zmienia datę swoich narodzin."
To cytat, który daje mi wiarę, siłę i nadzieję. Może i Wam również pomoże!