lutego 10, 2019 14

JA RÓWNIEŻ JESTEM KOBIETĄ PO STRACIE

 

 Ostatnimi czasami bardzo dużą ilość czasu spędziłam na refleksjach dotyczących samej ciąży, jak i dotykających jej zabobonów. Później również na temat samego poronienia. Często spotykamy się ze zdaniami: O wczesnej ciąży się nie mówi, bo nigdy nic nie wiadomo...",  Poczekaj do drugiego trymestru i wtedy wszystkim powiesz",  Nie ciesz się tak to dopiero początek.",  Uważaj! Przecież już raz poroniłaś".  Wszystko byłoby piękne, gdyby nie fakt, że utrzymywanie wieści o nowym życiu nie byłoby takie trudne, przecież ciąża to jedno z najpiękniejszych wydarzeń w życiu kobiety! Przynajmniej we większości przypadków. Z jednej strony to cudowny czas a z drugiej przyszła mama staje się kłębkiem skrajnych emocji. Cieszy się z poczęcia dzieciątka, z drugiej obarczona jest strachem o przebieg ciąży, zdrowie swoje oraz maleństwa a z trzeciej jeszcze czuje się za nie ogromnie odpowiedzialna. W tym przypadku milczenie i trzymanie ciąży w ukryciu staje się jeszcze trudniejsze, ponieważ w głowie przyszłej mamy kotłuje się zatrważająca ilość pytań, szczególnie w jej pierwszych tygodniach.  Decyzja tak naprawdę należy do nas i naszego partnera. Mówić, czy nie mówić? Jak mówić to kiedy? Jak powiemy, to możemy zapeszyć!.. A co jeśli powiemy o ciąży i poronimy? A jeśli nie powiemy i poronimy? ... Powodów, aby nie mówić jest wiele. I tak właściwie reasumując wszystko, boimy się mówić o początku ciąży innym, ponieważ boimy się osądzania w chwili, gdy nie będzie nam dane jej donosić do samego końca? Wydaje mi się, że jako kobiety wstydzimy się i boimy osądzania. Boimy się, że ktoś w całej tej tragedii obarczał nas będzie winą, niezrozumieniem lub będzie zniesmaczony, że poruszamy w ogóle ten temat.
  W naszej kulturze bardzo często łączymy kobiecość z macierzyństwem. Myślę jednak, że w głównej mierze właśnie to ma duży wpływ na naszą decyzję o poinformowaniu innych o wspaniałej nowinie. Bo co jeśli się nie uda? Będziemy skazane na niezręczne sytuacje i wzrok litości? 

Nasza historia

  Nawet nie wiem, od czego zacząć. Jak klasyk mówi najlepiej od początku, tak więc też zrobię. Więc chce powiedzieć przede wszystkim, że nie jestem lekarzem, psychologiem, terapeutą też nie, nie chce Was pouczać, umoralniać i się wymądrzać. Jestem po prostu kobietą, jestem jedną z Was! I również teraz, chociaż na moment chciałabym stać się Waszą koleżanką, przyjaciółką i podzielić się z Wami moją historią. Moimi przeżyciami, emocjami, spostrzeżeniami i być może małymi radami i sposobami, które w jakiś sposób pomogły mi przez to wszystko przejść. Chciałabym Wam dać kawałek tego, czego sama skrupulatnie szukałam na różnych forach w internecie. 

  Kiedy strata upragnionego dziecka dotknęła i mnie zaczęłam zastanawiać się, jak wiele z nas przez to przechodzi i przechodziło. Czy osoby, które znam lub te, które mijam na ulicy, też borykały się z tym cierpieniem? Czy może również, ktoś z najbliższego otoczenia musiał zmierzyć się z tym samym? Pewnie pomyślicie Ale przecież to jest nieistotne". Tak, pewnie tak... ale tylko po części, bo świadczy to o tym, że boimy się o tym mówić. Otacza nas strach przed brakiem zrozumienia? 
Wszystko to prawda i mamy do tego pełne prawo i każdy ten aspekt jest powodem, aby milczeć. Nasuwa się jednak pytanie,  czy czasami nie byłoby nam po prostu łatwiej, pewniej przez to przejść wiedząc, że obok jest ktoś, kogo to też dotknęło. Ktoś, kto będzie w stanie nam jakoś pomóc, wesprzeć lub po prostu osobę, która nas wysłucha i zrozumie jak nikt inny. Powiem szczerze, że mi bardzo brakowało takiego miejsca, osoby gdzie odnajdę wszystkie odpowiedzi na moje pytania, których była cała masa. Nie mówię tutaj o moim ukochanym, który mimo cierpienia stanął na wysokości zadania i zawsze był, rozumiał, trzymał za rękę, ale chodzi tu o kobiecą solidarność. Bo kto zrozumie lepiej niż kobieta  drugą kobietę? Tym bardziej tą znajdująca się w podobnej sytuacji. 
  Bardzo, wręcz cholernie bałam się tego, co mnie czeka. Nie wiedziałam czego tak naprawdę się spodziewać, ile to trwa, czy bardzo boli, jakie leki kobiety przyjmowały i jakie były ich skutki uboczne i wreszcie jak przez to wszystko przejść i nie zostać przy tym emocjonalnym i fizycznym wrakiem człowieka. Wiem, że każda z nas jest inna, każda różni się charakterem, progiem bólu, ale mimo wszystko  fajnie w tej całej sytuacji czuć, że nie jest się samemu. Mieć świadomość, że jest ktoś, kto mimo tego samego bólu wyciąga do Ciebie rękę i wzajemnie ciągnięcie się ku górze, aby razem dać radę! i przejść przez to wszystko! 

  Moją (NASZĄ) ciążę donosiłam do początku 3 miesiąca. O moim poronieniu dowiedziałam się na zwykłej rutynowej kontroli ginekologicznej. Badanie ultrasonograficzne (moje pierwsze przez powłoki brzuszne!) zobrazowało zatrzymanie akcji serca u naszego maleństwa, mimo iż 3 tygodnie wcześniej wszystko było w jak najlepszym porządku. Moje poronienie było poronieniem zatrzymanym. Przed wizytą nie czułam żadnych niepokojących objawów. Nie miałam żadnych upławów, krwawień, nie było również skurczy ani przewlekłych bóli krzyża. Nic, co mogłoby dać mi powód do niepokoju.  I tak naprawdę nadal nie wiem, dlaczego tak się stało? Wada genetyczna, za słabe serduszko... mogę jedynie tylko tak gdybać i dumać. Jedno jest pewne, że to pytanie na pewno niejednokrotnie będzie zaprzątało moją głowę i będzie wracało do mnie jak bumerang. 
Zdaję sobie sprawę, że sam proces" ronienia  tutaj w Szwajcarii może się różnić od tego w Polsce, chociaż wiem, iż coraz częściej kobieta ma prawo decydować, czy chce ronić w domu czy też w szpitalu. Wszystko ma swoje plusy i minusy. W Szwajcarii ginekolodzy zalecają ( zależnie od zaawansowania ciąży) ronienie naturalne lub wspomagane farmakologicznie bez ingerencji chirurgicznej. Nie chcą po prostu niepotrzebnie ingerować w nasze ciało, wtedy kiedy istnieje szansa, że nasz organizm będzie w stanie oczyścić" się samodzielnie. Taką też podjęliśmy z partnerem i moją Panią ginekolog decyzję. Nie zdecydowaliśmy  się na zabieg ani pobyt w szpitalu dając sobie szansę na naturalny przebieg całego procesu w naszych czterech kątach.  
  Pierwszy tydzień (6 dni) był tak naprawdę ciągłym oczekiwaniem" na reakcję organizmu, ponieważ on w dalszym ciągu czuł się w ciąży, ze względu na wysoki poziom hormonów. Tak naprawdę w pierwszym tygodniu czekałam na jakiekolwiek objawy rozpoczynającego się poronienia. To był niezwykle trudny czas, pod względem emocjonalnym. Życie ze świadomością utraconego dziecka, które w dalszym ciągu jest w nas. Jest w dalszym ciągu z nami. Serce pod sercem.
  Moje ronienie rozpoczęło się dość późno, bo jakiekolwiek zmiany w organizmie zauważyłam dopiero po sześciu dniach od ostatniej wizyty kontrolnej. Pierwszą oznaką były lekkie brunatne plamienia i z tego, co wiem, pojawiają się one u większości kobiet. Trwały one dwa dni, stopniowo zwiększając swoją objętość, mimo wszystko nie towarzyszył im ból fizyczny, bo o tym psychicznym nie muszę chyba wspominać. Trzeciego dnia zaczęło się poronienie właściwe" z czego na początku nie zdawałam sobie sprawy. Wieczór jak każdy inny, wieczorna pielęgnacja i szykowanie się do snu. Już kładąc się do łóżka, zaczęłam czuć lekki ból w dolnej części pleców oraz niewielkie ciągnięcie w podbrzuszu. Mimo wszystko próbowałam zasnąć, na próżno. Wszystko narastało z każdą godziną z podwójną mocą do takiego stopnia, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie wiedziałam najzwyczajniej w świecie, co się dzieje ze mną i moim ciałem, nie byłam na to przygotowana. Zdawałam sobie sprawę, że będą towarzyszyły mi skurcze, że będę czuła dyskomfort i ból, ale nie w taki sposób i nie o takim nasileniu. Jedno jest pewne, tę noc zapamiętam do końca życia. Nie chcę pisać tutaj nie wiadomo jak drastycznych szczegółów. Ronienie trwało całą noc. Skurcze następowały po sobie, prawie że ciągiem. Z reguły jestem osobą odporną na ból, ale powiem Wam, że tym razem wymiękłam. Płakałam, wyzywałam, zwijałam się w kłębek, próbowałam brać prysznic, drapać ścianę, chodzić, uciskać brzuch... robiłam to wszystko bezwarunkowo by chociaż na chwilę sobie ulżyć zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Dodając do tego moją dumę i troskę pozamykałam wszystkie drzwi tak, ażeby mój partner nic nie słyszał i wiecie co, do dzisiaj nie potrafię pojąć, dlaczego go zwyczajnie nie obudziłam. Nie wiem, czy nie chciałam, aby widział jak cierpię, nie chciałam wzbudzić w nim bezradności i niemocy... Nie mam pojęcia, ale gdy obudził się w środku nocy, było mu przykro, że nie chciałam, by był przy mnie. Tej nocy nie zmrużyłam oka. Rano czekała mnie wizyta u mojej ginekolog. Byłam zmęczona, wyczerpana i tylko prosiłam T. aby odmówił tą wizytę i żeby to wszystko już się skończyło. Mój ukochany jest jednak na tyle rezolutny, że mnie nie posłuchał, bo wie jak ważne w tym czasie są wizyty kontrolne, aby nie doprowadzić do zakażeń i rozmaitych infekcji organizmu. Wizyta przebiegła szybko. Obowiązkowo zostało przeprowadzone USG, pobrano mi krew i zapisano CYTOTEC, czyli lek wywołujący i wspomagający dalsze skurcze. Dawkowanie 5 dni 3 razy dziennie, plus tabletki przeciwbólowe. Jestem osobą drobną, która unika lekarstw jak ognia i połączenie tych dwóch tabletek było dla mnie wręcz odjazdowe". Serce waliło mi jak młot, miałam duszności, kręciło mi się w głowie więc, tabletki przeciwbólowe poszły w odstawkę. Wracając do CYTOTECU lek wywołuje silne skurcze, ale są one do zniesienia nawet bez środków łagodzących ból. Wydaje mi się to również kwestią przyzwyczajenia organizmu do tego rodzaju wysiłku". Wszystko to trwało około tygodnia. Po CYTOTECU jedynym skutkiem ubocznym, jaki doświadczyłam była wysypka. Czułam się jak nastolatka, a nawet i wtedy nie byłam tak bogato obsypana na całej twarzy i dekolcie. Kolejna wizyta kontrolna miała miejsce po około 4 tygodniach, z racji tego, że jama macicy nie oczyściła się jeszcze na 100 procent, czekała mnie kolejna kontrola po następnej miesiączce. Kolejna wizyta kontrolna, kolejne USG, kolejna miesiączka i oczyściło się wszystko samoistnie bez interwencji chirurgicznej. 


WRACAJĄC DO POCZĄTKU

  Opisałam Wam pokrótce moją historię nie po to, aby Was wystraszyć, ale by Wam zobrazować to, czego możecie się spodziewać. Ja sama szukając informacji w internecie, oczekiwałam tylko i włącznie prawdy. Chciałam wiedzieć co jest  w tej sytuacji "normalne". a co powinno wzbudzić moją czujność. Jedno jest pewne, skoro ja zdołałam to znieść i miliony innych kobiet, to i  Ty też jesteś w stanie ! Jeśli trafią tu również inne kobiety po stracie, to chce Wam tylko powiedzieć, że jesteśmy cholernie silne! I to nie prawda, że przez poronienie jesteśmy " mniej kobietami". Nie prawdą jest również to, że nie możemy mówić o naszych dzieciach. To, że odeszły nie oznacza, że ich nigdy nie było. Mamy prawo dzielić się między sobą smutkiem, obawami, cierpieniem, a nawet ciszą. Jesteśmy dla siebie nawzajem największym wsparciem. W moim otoczeniu jest również kobieta, która straciła swoją ciążę i wiecie co, bardzo często rozumiemy się nawet bez słów. Często mimo odległości 1400 km,  wspólne rozmowy są na wagę złota i czuję się jakby była tuż obok. Czuję, że ktoś mnie rozumie i wie, o czym mówię. Mimo to, że nasze przypadki są zupełnie inne,  to jednak dotyczą tej samej tragedii i tego samego bólu. Obie nosiłyśmy pod sercem drugie serce i obie musiałyśmy się pogodzić również z jego ciszą. Pogodzić to chyba nie do końca odpowiednie słowo, ponieważ tak jak wcześniej mówiłam, to wszystko wraca niczym bumerang. 

     WAŻNE

  • Bardzo ważne jest, aby nie lekceważyć kontroli ginekologicznych w czasie, a także po poronieniu! Pozostałości w jamie macicy mogą prowadzić do infekcji i zakażeń organizmu,
  • uważajmy na gorące kąpiele, które dają ukojenie podczas skurczy, ale prowadzić mogą do krwotoków!,
  • oszczędzaj się, zwolnij obroty, nie dźwigaj i dużo odpoczywaj,
  • nie bójmy się mówić i prosić o radę czy pomoc! 
  • ból fizyczny jesteśmy w stanie znieść, mimo iż początki bywają naprawdę trudne,
  • bądźmy wyrozumiałe w tym czasie dla samych siebie! Pozwól sobie na płacz, krzyk i przeżycie straty po swojemu!,
  • NIE DAJ SOBIE WMÓWIĆ, ŻE TO NIE BYŁO DZIECKO, A TY NIE BYŁAŚ MATKĄ! TO TY DECYDUJESZ O TYM, CO CZUJESZ...! I NIKT NIE MA PRAWA CI TEGO ZABRONIĆ!!!
  • znajdź siłę w sobie! Nie poddawaj się, walcz o siebie!
  • nie obwiniaj się! To nie jest Twoja wina,
  • uwierz w siebie i daj sobie szansę na poczęcie kolejnego dzidziusia w przyszłości.

  Na sam koniec chciałabym podkreślić, że piszę tylko o swoich doświadczeniach i informacjach, jakie udzielała mi moja Pani doktor. To bardzo indywidualny i osobisty post, ale czułam silną potrzebę, aby się z Wami o tym podzielić. Nie chciałabym, by moja sytuacja i to, co przeszłam, było  po prostu kolejnym przypadkiem, a wręcz przeciwnie. Być może to, co przeżyłam może stać się wsparciem i siłą dla kobiet, które kiedyś będą musiały się z tym zmierzyć. Rzecz jasna nie życzę tego nikomu, nawet najgorszemu wrogowi.  

Byłabym bardzo wdzięczna, jeżeli zostawicie  po sobie jakikolwiek ślad w postaci komentarzy. Nie ważne czy anonimowy, czy też nie, ale chciałabym wiedzieć co myślicie o temacie, który dziś poruszyłam. Czy warto o nim mówić? Czy jesteście lub byłyście w podobnej sytuacji?  Może macie jakieś swoje rady, spostrzeżenia. Jeśli jesteś mężczyzną, Twoje zdanie jest równie ważne! :) 

Ps. Kochana jesteśmy w tym razem! Pamiętaj Ty i, Ty i Ty też, nie jesteście same. Jest nas wiele i jako kobiety powinnyśmy się wspierać. I kochana pamiętaj: 

"Dziecko nie umiera, ono zmienia datę swoich narodzin."

To cytat, który daje mi wiarę, siłę i nadzieję. Może i Wam również pomoże! 



14 komentarzy:

  1. Świetny tekst, sama nie doświadczyłam poronienia, więc mogę się tylko domyślać jak się czujesz... Jednak w moim otoczeniu jest kilka osób, które poroniły i przyznam się szczerze, że sama nie wiem jak się w stosunku do takich osób zachować... Czasami wychodzimy z założenia, że lepiej nie pytać, nie wnikać, a być może te osoby właśnie potrzebują rozmowy, zainteresowania z naszej strony...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi o mnie, czuje się już w pewnym sensie "dobrze". Cała ta sytuacja nauczyła mnie wielu rzeczy, a przede wszystkim tego , że nie można tracić nadziei! <3 Myślałam również o napisaniu kolejnego posta właśnie dla osób znajdujących się obok. Jak pomóc, co robić, co mówić a czego lepiej unikać... Jedno jest pewne wiele z nas, kobiet po stracie po prostu wstydzi się o tym mówić. Ja byłam bardzo szczęśliwa gdy ktoś po prostu był, próbował oderwać mnie od myślenia ale i unikał słów " tak musiało być", " będzie dobrze", " Dobrze, że teraz a nie później"... istnieje wiele zwrotów które ranią a rozmówca nie ma o tym nawet pojęcia bo nie taką ma intencję... Jedno jest pewne potrzebujemy po prostu obecności... i poczucia, że nie jesteśmy w tym same jak palec.

      Usuń
  2. Moja mała wielka wojowniczka. Jestem z Ciebie bardzo dumna. Bardzo dobry wpis. Podziwiam za odwagę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Czasami warto wychodzić ze swojej strefy komfortu! <3

      Usuń
  3. Pełen emocji, bardzo osobisty wpis.. Nigdy nie byłam tak dumna�� Pozwoliłaś nam wszystkim zajrzeć w głąb Ciebie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za te słowa! I cieszę się, że są ludzie którzy potrafią poświecić 10 minut wolnego czasu na przeczytanie tego posta! <3 To dla mnie bardzo ważne ! To piękne, że ktoś potrafi docenić prawdę i szczerość! Dziękuję!

      Usuń
  4. Genialny tekst Anka. Lepiej bym tego nie ubrała wszystkiego w słowa. Co czujemy, czego się boimy i z czym się spotykamy będąc po stracie. Ciężko się to czytało, wróciło wszystko, odpisuje, a łzy lecą po poliku. Ale jest w punkt, to co napisałaś. I ogromny szacunek za tak długą i trudną, bolesną drogę, którą przebyłaś i dałaś radę wojowniczko! Ja natomiast mogę powiedzieć trochę ze swojej strony. W Niemczech, w momencie gdy okazało się,że nasze 9-tygodniowe dziecko się po prostu nie rozwija - nie było akcji serca. Również dostałam pytanie czy chcę poczekać aż samoistnie poronienie się zacznie, bądź też zażyć tabletkę, która ten proces zapoczątkuje. Pobrano Mi jeszcze wtedy krew,by zobaczyć jak się mają hormony. Miałam po kolejnych 3 dniach przyjść na kolejne pobranie krwi, by sprawdzić i się upewnić, że spadają "te ciążowe". Generalnie byłam wtedy bardzo oburzona, że jak mogą Mi mówić o tabletkach czy poronieniu jak przecież nie mają pewności - ja naprawdę bardzo wtedy wierzyłam, że przyjdę po tych trzech dniach i serduszko będzie normalnie biło. Nie dopuszczaliśmy innego scenariusza. Niestety na kolejny dzień rano, zaczęłam odczuwać lekki ból podbrzusza, potem przez cały dzień bolało, trochę plamiłam. I myślałam, że to jest właśnie to. Że to jest to poronienie i będzie już po wszystkim. Nocka obolała, ale było znośnie. Porównać to mogę do bóli menstruacyjnych. Drugiego dnia, z racji, że moja psychika była zniszczona lekko, a byłam sama wtedy bo facet nie miał możliwości być ze Mną. Poprosiłam brata by po Mnie przyjechał by pobyć z nim i bratową, bo nie chciałam być sama wtedy. No i ku mojemu zdziwieniu, w momencie gdy myślałam, że poronienie mam za sobą, dopiero wtedy ono się zaczęło. Skurczy zaczęłam dostawać po drodze w aucie, suwałam się po fotelu bo nie wiedziałam jak siedzieć. Gdy byliśmy już na miejscu skurcze nasilały się, z minuty na minuty było gorzej, a ja nie wiedziałam jak siedzieć, stać czy leżeć. Aż w pewnym momencie poczułam jak moje ciało przeszła gorąca fala i wtedy wszystko się dosłownie zaczęło, wszystko buchnęło, skurcze, to jeden wielki ciąg, tak jak napisałaś. Krzyż myślałam, że wygina mi się w drugą stronę. Był to ból fizyczny z którym nigdy się nie spotkałam, a mój próg bólu też nie jest niski. Był to ból, który ciężko było mi sobie wyobrazić kiedykolwiek wcześniej. I wtedy też pomyślałam, że jak to tak boli, to ja nigdy wiecej nie urodzę przecież dziecka. Poważnie. Taki ból, a do tego jeszcze dziecko około 4 kg? To było dla mnie nie wyobrażalne. To był wielki szok, to było ponad Mnie. Ale do rzeczy - skurcze trwały kolejne godziny, ja byłam coraz słabsza i podobno blada. Bratowa była nieco przerażona i postanowiła iść do zaprzyjaźnionej sąsiadki, która jest pielęgniarka, by przyszła do Mnie zobaczyć.Gdy przyszła, zobaczyła Mnie jak wyglądam to automatycznie do auta i do szpitala.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można pomyśleć o tym, że musiało być bardzo niekomfortowo gdy w szpitalu szłam, krwawiąc i wyglądając raczej średnio - ale wiecie co? Miałam wtedy tak to bardzo głęboko, jedyne o czym marzyłam to by się skończyło. Oczywiście zrobiono mi usg no i okazało się, że już "najgorsze" za Mną. Podano mi kroplówki i zostałam w szpitalu na noc, by rano zrobić kolejne badania i zobaczyć czy macica jest oczyszczona jak należy czy będzie trzeba to zrobić mechanicznie. Na szczęście nie było takiej potrzeby i mogłam wyjść do domu. Bardzo dobrze, że mówisz o tym jakie to ważne. No i co dalej? Hmm, czułam się jakby kyoa wyrwał ze Mnie połowę życia. Mimo wsparcia faceta, najbliższych. Musiał minąć pewien czas po prostu bym zrozumiała, że tak musiało być. Miałam wtedy na prawdę ciężki okres w życiu. Straciliśmy wymarzone dziecko, a w tym samym momencie traciłam też mojego tatę, który zmarł kolejne 3 tyg później. Wszystko się nawarstwiło, a ja czułam się jak wrak. Myślałam, że umrę z rozpaczy. Dzięki Bogu, miesiąc później na monitorze u ginekol, zobaczyliśmy bijące serduszko. Poczułam taki strach.. akurat wtedy nie byłam szczerze na to przygotowana. Ale szybko dotarło to do Nas i zaczęłam się cieszyć niesamowicie. Wierzę, że to dar od Taty.

      Usuń
  5. Dar od Taty by mieć powód i siłę do życia. Podsumowując - był to najtrudniejszy okres w moim życiu. Ale bardzo budujący i wiem, że dzięki wsparciu i zrozumieniu, człowiek może przejść niesamowicie dużo. Dlatego Aniu dla Ciebie jeszcze raz brawo i pisz dalej bo znakomicie się Ciebie czyta :* a Wy dziewczyny nie bójcie się mówić i pytać w potrzebach.
    P.s - wracając do bólu o którym pisałam, to naprawdę nie zdecydowałam się rodzić naturalnie. Myśląc o porodzie, paraliżował Mnie strach, którego nikt nie potrafi zrozumieć. Ale będąc w Niemczech mieliśmy możliwość wyboru i wybrałam CC ( przez co również byłam oceniana, że gorsza bo przecież nie urodziłam, tylko że na łatwizne poszłam.. ale nie o tym teraz ). To był bardzo dobry wybór (DLA MNIE - bo nigdy żadnej kobiecie tego nie powiedziałam i nie polecę cc, bo logicznym jest że natura to natura), którego nie żałuję :) pozdrawiam dziewczyny :* i Dziękuję Aniu! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej kochana! Czytam, czytam i łzy same cisną się do oczu i bezwarunkowo spływają po policzkach. Z każdym słowem tak bardzo rozumiałam o czym do mnie mówisz. Każde zdanie uświadomiło mi, jak wiele emocji jest ciągle w nas, nie ważne ile czasu minęło i ile jeszcze minie ale ta historia zawsze będzie cząstką naszego życia. Napisałaś o stracie dzidziusia tuż przed odejściem Twojego taty, ja również swoją pierwszą ciążę straciłam kilkanaście tygodni przed śmiercią mojej mamy. Wielokrotnie zadawałam sobie pytanie jak to możliwe!, ile jestem w stanie jeszcze znieść.. ale wtedy przypominały mi się słowa mojej mamy, która zawsze powtarzała " każdy dostaje taki krzyż, jaki jesteśmy w stanie udźwignąć"! i chyba jest w tym ziarnko prawdy. Przeszłyśmy przez to, dałyśmy radę, jesteśmy silne!, jesteśmy wojowniczkami! Tak widocznie musiało się stać, nie miałyśmy na to wpływu. Wiem, że brzmi to niedorzecznie ale nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny.. widocznie nasze maleństwa miały do wykonania jakąś mała misję! Teraz już Twoja mała iskierka wróciła do Ciebie a i ja z niecierpliwością czekam na małe bijące serduszko pod moim sercem! PS. Wcale nie dziwię Ci się, że wybrałaś CC. Ja na chwilę obecną przypominając sobie ten cały ból również nie wiem czy dała bym sobie radę.. Mimo, że bardzo zawsze o tym marzyłam nie wiem czy tym razem stanęła bym na wysokości zadania! Mam nadzieje, że przyjdzie czas kiedy będę mogła to zweryfikować! <3 Bardzo dziękuję Ci za to co napisałaś, za te wszystkie słowa wiem jakie to było dla Ciebie trudne, równie trudne jak dla mnie pisanie tego posta. Było warto bo wiem, wiem że nie jestem z tym sama i wiem, że są osoby, które mnie rozumieją! Jesteśmy małe, wielkie wojowniczki. Dzielą nas kilometry, dzielą nas niejednokrotnie poglądy, dzieli nas wiele ale zawsze będzie łączyło nas to , że będziemy Mamami naszych nienarodzonych aniołków.

      Usuń
  6. A ja jako siostra chciałam Ci jeszcze powiedzieć że podziwiam Cię za determinację za siłę walki i sposób w jaki to przyszłaś. Ale przede wszystkim za to że pomimo tego co czułaś nie było Ci łatwo cieszyłam się moja ciążą wspierałaś, motywowalaś. Ja nie wiedziałam jak się odnaleźć w tej sytuacji z moim brzuchem a Ty chciałaś być jeszcze bliżej i cieszylaś się moim szczęście pomimo wszystko. DZIEKUJE I PODZIWIAM bo nie wiem czy ja bym miała tyle wewnętrznej siły i mądrości. Dla mnie stałaś się modelem godnym naśladowania. A teraz ten wpis ciągle mnie zaskakujesz. Jestem dumna że mogę powiedzieć z podniesioną głową to jest moja siostra moja mała wielka wojowniczka.

    OdpowiedzUsuń
  7. Aniu, podziwiam Cię bardzo, że tym wpisem możesz być podporą dla tych istot załamanych, zawstydzonych, zrozpaczonych. Nic i nikt tak nie pomoże, jak osoba, która sama to przeszła i daje nadzieję, że życie trwa dalej i może jeszcze być piękne. A ta sentencja, o zmianie daty narodzenia jest bardzo trafna i zaraz przekażę ją potrzebującej takiego wsparcia kobiecie. Pozdrawiam serdecznie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za te słowa! To miód na moje serce. Życie toczy się dalej, a my musimy wierzyć, przecież nadzieja umiera ostatnia. Bardzo mnie cieszy kiedy ktoś dostrzega ten post i uświadamia mi, że to naprawdę ważne aby mówić. Jestem wtedy jeszcze bardziej "dumna", że się odważyłam. Pozdrawiam gorąco!

      Usuń
    2. Właśnie dzisiaj ktoś mi bardzo bliski żegna się ze swym pierwszym dzieciątkiem. Dziękuję Ci, Aniu

      Usuń

Copyright © 2017 Le méli - mélo